Dzisiejszy artykuł jest wynikiem moich przemyśleń po obejrzeniu vloga Krzysztofa M. Maj o tym, że WF w szkole to patologia. Nie mam zamiaru polemizować z autorem w tym artykule, ale spojrzeć na squash pod kątem zaproponowanym w jego filmie.

Sport to patologia

Może trochę przesadziłem z tytułem, ale w skrócie, zdaniem Krzysztofa sport, począwszy od lekcji WF w szkole to kolejne narzędzie zniewolenia. Zniewolenie owo polega na systemowym (jednym z narzędzi tego systemu jest źle zorganizowania szkoła) wdrukowaniu w nas rywalizacji i destrukcyjnego współzawodnictwa. Na lokacjach WF, zamiast uczyć przyjemności z aktywności fizycznej, podstaw samorozwoju w tej dziedzinie, bezpiecznego korzystania z aktywności fizycznej, uczy się rywalizacji i często niezdrowego współzawodnictwa. Sport, zdaniem autora, to uwieńczenie tejże niezdrowej rywalizacji. Sportowcy w pogoni za wynikami są eksploatowani do granic możliwości, a nawet zmuszają się do ich przekroczenia. W następstwie czego muszą iść na emeryturę sportową po przekroczeniu 30 lat, a znacząca ich liczba kończy z urazami, które będą przeszkadzały im do końca życia.

Przeciwieństwem sportu ma być aktywność fizyczna. Czyli wszystko to, co robimy poza systemowym sportem, wyłącznie dla przyjemności i naszego dobra. Autor na swoim przykładzie mówi o tym, jak to szkoła skutecznie zniechęciła go do tejże aktywności i musiał odkrywać ją sam jako dorosły człowiek, wprzódy uporawszy się ze szkolną traumą. I tak mniej więcej w skrócie wygląda postulat o tym, że sport to patologia.

Gdybym podejmował się dyskusji, argumentowałbym, że nie każda rywalizacji to sport i narzędzie ucisku, ale to temat na osobny artykuł lub nawet kilka. Zresztą sam autor, w czasie jednej z sesji Q&A tłumaczy, że rywalizacja może być fajna i budująca, ale trzeba do niej właściwie dojrzeć. Do tego mam świadomość ograniczeń vloga i gdybym chciał podjąć się polemiki, skontaktowałbym się Krzysztofem i wypytał o to, jak mocno przekoloryzowana była jego narracja i co widzi pomiędzy zarysowanymi skrajnościami.

Polecam obejrzeć omawiany film, żeby wyrobić sobie własne zdanie.

Faktem jest, że w zawodowym squashu zawodnicy muszą się przesadnie eksploatować. Stosunkowo niskie nagrody w turniejach zmuszają zawodników do częstego w nich grania (jako rozwinięcie tej myśli polecam artykuł Turniejowe Przemków rozmowy). Brakuje im czasu na właściwą regenerację i odpoczynek. Wzrasta liczba kontuzji. To nie są tylko moje obserwacje, to fakty, o których zawodnicy dość często wspominają w wywiadach.

Czy możliwy jest squash bez sportu?

Squash z definicji to rywalizacja dwóch osób na korcie. Czy taka rywalizacja może być nietoksyczna? Ja uważam, że tak. Taka rywalizacja nie różni się od rywalizacji, której doświadczamy w grach komputerowych, czy grając w planszówki. We wszystkich tych przypadkach część osób może grać, doświadczając wyłącznie przyjemności z rozgrywki, a część robi to dla jakiś innych celów, które mogą być szkodliwe dla niej, dla otoczenia, lub mogą być realizacją przymusu rywalizacji wdrukowanego w dzieciństwie. Dla mnie squash, od samego początku to przede wszystkim dobra zabawa na korcie, o czym często piszę.

Pierwsze wizyty na korcie to przede wszystkim dobra zabawa. Trudno mówić o rywalizacji z partnerem na korcie, gdy głównie walczy się o oddech i skupia na tym, żeby trafić w piłkę. Gdy zacznie się już to wszystko w miarę ogarniać, pojawia się przyjemność z gry na punkty. Czy to może być toksyczne? Owszem, ale chyba tylko w przypadku osób, które i tak mają problemy i jeśli nie na korcie, to te ich problemy ujawnią w innym miejscu. Zresztą pewnie tak się dzieje. Granie na punkty zachęca do rozwoju: treningów i doskonalenia się. Squash to wymagająca dyscyplina i wymaga zrównoważonego rozwoju, o czym piałem w: Czym jest pizza dla sportowca? Chęć do bycia lepszym na korcie zmusza nas do zadbania o naszą psychikę, sprawność ogólną, siłę i odpoczynek. Nie trzeba być napędzanym destrukcyjnymi potrzebami, żeby zacząć rozwijać się na wielu płaszczyznach. Wszystko tylko dla przyjemności i z przyjemnością.

Wielu z nas, graczy squasha, chce i lubi iść na kort samemu, żeby trenować. Robimy ćwiczenia solowe, ćwiczymy ghosting. Nie mogę pisać za innych, ale ja czerpię z tego ogromną przyjemność. Wiele z tych ćwiczeń staje się dla mnie swego rodzaju medytacją w ruchu. Mam takie jedno, ulubione ćwiczenie, które potrafi mnie wciągnąć na kilkanaście minut i zupełnie się przy nim wyłączam, skupiony tylko na tym, co robię. Łapię się na przepływ chyba za każdym razem, gdy tylko zaczynam odbijać piłkę o przednią ścianę, stojąc krok w jej kierunku od T, naprzemiennie forehand i backhand. Podobnie działa ósemka, ale w niej nie jestem tak dobry.

Moje ulubione ćwiczenie solowe.

Niestety nie znam się na psychice dzieci i młodzieży, nie mam pojęcia, jakie procesy w niej zachodzą pod wpływem szkolnych przeżyć. Gdy ja zaczynałem grać w squasha, byłem już dorosłym człowiekiem, świadomym swojej wartości, który osiągnął w życiu to, co sobie zamierzył. Czyli jeśli dobrze zrozumiałem hipotezę Krzysztofa, byłem w sytuacji, gdy mogłem sobie pozwolić na zajęcie się zdrową rywalizacją. Jeśli ma on rację, to chyba niewiele osób grających w squasha, może z taką łatwością podzielić przyjemność ze zdrowej rywalizacji od napędzanej ambicją chęci pokonania kogoś.

A co z turniejami?

Dla mnie turnieje od samego początku były okazją do zagrania z innymi osobami. Nie chodziło i do dzisiaj nie chodzi, mi o to, żeby się kimś porównywać lub rywalizować. Moim celem jest spróbowanie grania z kimś, kto robi to inaczej niż osoby, z którymi mam okazję grać na co dzień. Każdy nowy partner na korcie, to nowe wyzwanie intelektualne, to okazja do podpatrzenia czegoś nowego.

Oczywiście treningi to punkty, rankingi i wszystko, co kojarzy się ze sportem. Dla mnie to dodatek. Interesujący, bo mam do niego duży dystans, ale nie jest i nigdy nie był celem samym w sobie. Sami zresztą mieliście okazję się przekonać, jak zwodnicze bywają rankingi, gdy opisywałem przypadek, który dał mi awans o ponad 1 000 miejsc w rankingu, zanim zagrałem choćby jeden cały mecz. Oczywiście, gdy dzieje się coś takiego napędzane atmosferą turnieju, otoczenie innych graczy, powodują że się tym ekscytujesz i cieszysz, ale to krótka radość. Przemija jak śmiech po dobrym żarcie. Poprawia na chwilę humor, ale poza tą chwilą przyjemności nic więcej nie znaczy.

W sobotę byłem na turnieju. Jestem po spisaniu serii artykułu o psychice, więc sporo sobie przypomniałem, znów złapałem pełen luz. I w tę sobotę wychodziłem na kort zupełnie odprężony. Maiłem dużo szczęścia, bo w pierwszej rundzie trafił mi się Wojciech Wycisło. Wojtek gra bardzo fajnych squash, gra na długie wymiany i pozwala przeciwnikowi popełnić błąd. Świetne wejście w turniej. Długie wymiany, to coś, co sprawia mi chyba najwięcej przyjemności w grze. Niestety dopiero co wstałem z łóżka po chorobie i po kilku takich wymianach walczyłem o oddech i z mroczkami przed oczami, ale to w niczym nie popsuło mi przyjemności z grania. Nawet wręcz przeciwnie, zszedłem z kortu i poczułem tę dziką radość, która towarzyszyła mi, gdy zaczynałam przygodę z tym sportem i po 20 minutach na korcie walczyłem o oddech jak ryba wyrzucona na brzeg.

Squash czy sport?

Ja na szczęście nie muszę wybierać. Dla mnie squash to przyjemność, nie zamierzam wiązać się z nim zawodowo, choć zagarnął znaczącą część mojego życia, ale nie ma na mnie żadnego złego wpływu. Każdy z czytelników musi sobie sam odpowiedzieć na pytanie, czy squash można oddzielić od destrukcyjnego rozumienia sportu postulowanego przez Krzysztofa. Właściwie to nie musi, bo przecież może zignorować te i inne pytania, i odnajdywać w squashu to, co sprawia mu przyjemność, jest dla niego ważne. Tylko od nas samych zależy jakie miejsca w naszym życiu zajmował będzie squash i czy będzie dla nas przyjemnym narzędziem do dbania o nasze zdrowie i kondycję, czy nadamy mu inne znacznie.

Zdjęcie tytułowe: Wioleta Wramba z Instagrama autorki.